czwartek, 9 sierpnia 2012

Bez tytułu


Chodź szybko! Zobacz, co się stało? Ten okrzyk nagle postawił mnie na nogi i popędziłam z sercem w gardle co tchu do stodoły. Sądząc po wrzasku i wydarzeniach sprzed ostatnich 2 miesięcy spodziewałam się najgorszego. Pożałowania godne nasze wysiłki początkujących hodowców i farmerów przyniosły nieoczekiwane wyniki w postaci stojących w stodole: jednego worka owsa z dziurami po myszach i kilku niewielkich sześcianów słomy,wyżebranych od sąsiadów. Przewracając się prawie o nie, szybko stanęłam obok Maćka i w samym środku drewnianej zagrody zobaczyłam 2 małe, białe stworzonka z futerkiem, jak karakuły. Jakby na zawołanie podniosły się jednocześnie, trzęsąc się jeszcze nieporadnie na swoich długich, chudych nóżkach. To ci dopiero! Szybko wzięłam je na ręce. Mama Elza niepokojąco pobekiwała, pozwalając mi jednak przytulać pachnące słomą i siankiem maleństwa. Co dalej? Nie piją mleczka, przynajmniej nie widzę. Jeden telefon do znajomego hodowcy, drugi do weterynarza i tysiące porad. Boże! Jak wygląda łożysko owcy?! Nie może zjeść! Pędem do zagrody. Szukam, szukam...nie ma. No i masz! Zjadła! Co teraz? Elza ma się dobrze. Muszę znaleźć wymię, żeby wydoić trochę mleka. Jeny! Gdzie jest wymię u owcy? Same futro. Trzeba było ją wcześniej ostrzyc, przegapiliśmy. Z powrotem do domu. Telefon. Nie mogę znaleźć! A gdzie szukasz? No jak to gdzie? Tam gdzie trzeba! Uspokój się, napij się kawy i pozwól naturze zrobić swoje. Kawę wypiłam duszkiem, obdzwaniając w międzyczasie wszystkich bogu ducha winnych znajomych, że mamy dwa jagniątka. Pierwsze w naszym życiu! Znów pędem do stodoły. Natura jakoś nie chciała zrobić, co trzeba, więc szybko zakasałam rękawy i na kolanach, z rękoma we krwi szukałam wymienia, Maciej trzymał owcę. Jest! W końcu! Mleko prawie samo wytrysnęło. Szybko, niech maleństwa ssą palec, umoczony w mleczku! Jedno z nich ssie bardzo słabo, w ogóle jest wyraźnie słabsze. Teraz mały na rękę i znów poszukiwania cyca. Jest. Prędko strzyk do mordki maleństwa. To nie takie proste. Pyszczek wąski, strzyk się wysuwa. Ssie!!! Co za radość! Teraz drugie maleństwo. Elza nawołuje, pobekuje. Drugie ssie słabo, próbuję kilka razy. W końcu się udaje! Ufff!


Tak wyglądał pierwszy dzień życia i narodziny Lisy i Bossusia. Zaskoczyły nas w drugi dzień świąt Bożego Narodzenia, półtorej roku temu. Bosse był moim najdroższym prezentem bożonarodzeniowym, jaki kiedykolwiek dostałam. Często nie mogłam się od niego opędzić, chodził za mną krok w krok. Beczał i przywoływał, gdy tylko mnie usłyszał albo pojawiłam się w zasięgu jego wzroku. Kiedy miał jeszcze ogonek, merdał wesoło na mój widok. Czasem siadałam na ławce pod drzewem i patrzyłam, jak owce pasą się na naszej łące. Wszystkie przybiegały do mnie głośno pobekując z nadzieją na jakieś przysmaki, ale tylko jeden Bossuś kładł się przy mnie, kiedy już się najadł i kazał się drapać po cielsku. Sprawiało mu to niemałą przyjemność. Przychodził tylko na moje wołanie i tylko ja mogłam go przywołać, gdy pojawiał się weterynarz. Patrzyłam, jak rośnie, jak staje się wielkim, pięknym baraniskiem. Zrobiło się trochę niebezpiecznie, bo uderzał głową we wszystko co się rusza, a współlokatorki gonił po całej zagrodzie. Wtedy dostał nowe lokum, małą drewnianą kawalerkę z widokiem na podwórze. Zaprzyjaźnił się z kozami. Nawet zaczął jeść korę, jak one. Do owiec nigdy już nie wrócił...  
Od jakiegoś czasu zaczął chorować. Najpierw guz przy oku, potem wyciek z nosa. Spokorniał bardzo i spoważniał, ale wciąż szukał naszego towarzystwa. Jeden antybiotyk, drugi. Tłumaczyłam, że nie hodujemy zwierząt na mięso. One służą do zooterapii. Pracują i bawią się z dziećmi. Bosse ma dla nas wartość niematerialną. To nasz futrzasty podopieczny, prawdziwy barani przyjaciel. Eee tam, ciągle go leczycie, jak zdechnie, będziecie mieli spokój. Dzieci rysowały obrazki. Największe łobuzy zostawiały dla niego swoje prace. Wybiegały, żeby mu je pokazać, przytulały się. To po to, żebyś wyzdrowiał! Mówiły. Niech pani obieca, że będzie się pani nim opiekować. Jasne, że będę - nim i pozostałymi zwierzakami.
Chorował przeszło 3 miesiące. Od wczoraj nie ma go już wśród nas. Rozstaliśmy się z naszym Bosse, myślę (chociaż nie chciałabym nikogo oskarżać) w dużej mierze na skutek nieudolności i ignorancji weterynarzy.
To, co napisałam, traktuję, jak pożegnanie... Gdziekolwiek teraz jesteś...To dla ciebie mój najdroższy przyjacielu!
Jeśli ktoś nie rozumie, niech nie czyta albo pośmieje się, proszę bardzo! Nie dbam o to!
I jeszcze ostatnie zdjęcia Bossusia.


A na koniec trochę weselej. To zdjęcia naszego domu i okolicy.


I jeszcze psiofarmowy gość w zaciszu domowego ogniska.


Pozdrawiam wszystkich odwiedzających ten blog i mam nadzieję, że następnym razem będzie już na wesoło.

18 komentarzy:

  1. Łza zakręciła mi się w oku :((( ja ciebie kochana rozumiem i wiem to na pewno że niestety tak już jest u nas w Polsce że zwierze hodowlane to tylko mięso !! Weterynarze w połowie nie mają pojęcia jak leczyć owce i kozy ich braki są tak namacalne że aż śmieszne. Nie raz musiałam kierować wetem bo sam nie wiedział co i jak. Bardzo Ci współczuję i wiem że jakby któraś z moim ukochanych kóz.... przezywałam bym jak śmierć członka rodziny. Szkoda baranka i myślę że dało by się go wyleczyć gdyby nie ci za przeproszeniem idioci którzy szczycą się dyplomem. Jeśli kiedykolwiek nie daj BOże jakieś zwierzę będzie chorować od razu pisz do mnie na e-mail postaram się ci w miarę możliwości doradzić.Mam znajomą hodowczynię owiec i kóz ma bardzo duże doświadczenie.A ja nie raz też sama leczę własne zwierzaki bo na wetów liczyć nie można. Trzymaj się w tak trudnej dla ciebie i twojej rodziny chwili... :(

    OdpowiedzUsuń
  2. Poryczałam się i tyle:(( Tak mi jest go szkoda:((

    OdpowiedzUsuń
  3. Oj, jak bardzo Cię rozumiem i doskonale wiem, o czym piszesz. Tak to już jest. Jest radość z narodzin naszych zwierząt, ale i smutek i ból, gdy odchodzą. Czasem chorują, a czasem odchodzą z dnia na dzień, nie wiadomo dlaczego. O weterynarzach nie będę pisać, bo każdy ma swoje doświadczenia, ale mam porównanie z tym, jak wygląda praca weterynarzy i współpraca z hodowcami w Niemczech i Irlandii, bo tam mieszkałam. Tam był raj, a tu (tu gdzie mieszkam) to nie jest nawet czyściec. Na szczęście problemy z moimi owcami są naprawdę sporadyczne. Po latach też potrafię i diagnozę postawić trafną i wiem, co dalej, ale weterynarz potrzebny , aby dostarczyć lek. Gdybym była młodsza, studiowałabym weterynarię teraz dla własnego spokoju, ale w moim wieku nie ma to już większego sensu. Czytać i uczyć się mogę i tak.

    Utulam

    OdpowiedzUsuń
  4. Dzień dobry ,jeśli pozwolisz zatrzymamy sie TU na dłużej :) fajnie zaczyna się Wasz blog (masz wyjątkową lekkość pisania)
    Jeśli chodzi o długowieczność alpak (odpowiedź na zadane u nas pytanie :)to normalnych warunkach bez problemu dożywają 25 lat :).

    OdpowiedzUsuń
  5. Rozumiem Cie bardzo dobrze. Pozdrawiam - Dorota

    OdpowiedzUsuń
  6. Witam wszystkich! Dziękuję za miłe słowa i zrozumienie. Fajnie jest wiedzieć, że na świecie są osoby, które myślą i czują podobnie jak ja :-)
    Pozdrawiam Was serdecznie. Iza

    OdpowiedzUsuń
  7. Rozumiem Ciebie bardzo dobrze.My traktujemy nasze zwierzaki jak członków rodziny i zawsze staramy się pomóc naszym podopiecznym.W ubiegłym roku ściągałam 2 wetów do moich chorych kózek niestety skończyło sie tragicznie.Najbardziej bolały mnie słowa trzeba dobić albo wezwać kogoś np.myśliwego niech zastrzeli.Moje tłumaczenia ,ze wychowałam od małego ,wykarmiłam na nic-nie będą usypiać .Do dziś nie mogę sie z tego wszystkiego otrząsnąć.Musimy sami sobie radzić i szukać pomocy wśród podobnych nam dziwaków(bo takim mianem nas określają).
    Życzę jak najmniej problemów i serdecznie pozdrawiam
    domek śliczny a psinka urocza

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czasem pomimo dobrych chęci (naszych i weterynarzy)nie udaje się uratować zwierzaka, ale mnie najbardziej w tej całej historii boli co innego:brak zrozumienia, to że z góry się zakłada, że to przecież tylko "mięso"i zgadzam się z Tobą, że jeśli jest inaczej, jest to już dziwactwo, a wszystkich naokoło ogarnia dziki śmiech. Jednak jeśli ktoś tak na to patrzy, to owszem, jestem dziwakiem i jest mi z tym dobrze, i nie zamierzam tego zmieniać. Pozdrawiam serdecznie.
      Iza Dziwaczka

      Usuń
  8. Witam serdecznie.
    Trafiłam na Pani bloga poprzez blog los alpagueros i widzę że też że zaczęliście od lipca tak jak ja tym bardziej się cieszę gdyż przewija się u was ptasi temat a to na moim blogu przewodni temat,
    to z radością będę wpadać i jak będzie potrzeba to zasięgnąć porady.
    Współczuję straty przyjaciela.
    Pozdrowienia Ilona

    OdpowiedzUsuń
  9. Witam
    Dziękuje za odwiedziny na moim blogu. Już śpieszę z odpowiedzią odnośnie Alexa. Jest to papuga aleksandrietta obrożna, również miał za kompana świnkę morską córki, która niestety miesiąc temu odeszła i coś w tym jest co Pani pisała bo też zaczął wydawać dźwięki podobne do świnki. Szukaliśmy Freda (bo tak się nazywała świnka) bo było słychać jak się odzywa a to Alex nas w balona robił. A tym czasem Fred sobie słodko drzemał w swojej klatce :) Co do nauki ludzkiej mowy... to nic z tego. Ale za to potrafi wydawać (poza swoimi tradycyjnymi papuzimi skrzekami) odgłosy przypominającą piszczącą zabawkę dziecka :)
    Pozdrawiam i czekam na następne posty

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Myślę, że świnki jednak mają więcej czasu i cierpliwości niż my-ludzie, lepiej się sprawdzają, jako nauczyciele ;-))Pozdrawiam serdecznie.

      Usuń
  10. Piękny i smutny za razem wpis choć tak w gruncie rzeczy z nutką nadzieji i wiem już,że odwiedzam blog dobrej osoby. Na pewno będę częściej tu bywał. Łzy mi się zakręciły, bo wiem o czym piszesz. Pozdrawiam Cię Bardzo serdecznie i dziękuje za odwiedziny. Pozdrawiam,Grzegorz.

    OdpowiedzUsuń
  11. Dziękuję i cieszę się bardzo, że odwiedziłeś mój blog. Nie chciałam nikogo doprowadzać do łez, ale tak już wyszło. Przelałam po prostu na papier (blogowy;-))to, co czuję. Uważałam, że jestem to winna tej istotce zamkniętej w zwierzęcym futrze.I nadzieja...jak najbardziej. Każde istnienie pozostawia po sobie coś niepowtarzalnego i pięknego. Przynajmniej tak uważam. Zresztą co byłoby warte życie bez nadziei! Pozdrawiam Iza

    OdpowiedzUsuń
  12. Witaj, nareszcie znalazłam obserwatorów i natychmiast się zalogowałam. Mnie też zrobiło się smutno :( i cieszę się, że czujemy tak samo. Dziękuję za rady w sprawie Bekona, mam nadzieję że będzie coraz lepiej. Pozdrawiam bardzo serdecznie :)

    OdpowiedzUsuń
  13. Babaludo-Izo-Dziwaczko,ja też chciałam powiedzieć,że bardzo Cię rozumiem...mam kozy,psy,kota i kury.Rozumiem język każdego z nich i rozpoznaję potrzeby.Kocham moje zwierzaki i wiem,że one kochają mnie.W moim średnio długim życiu nie raz już opłakiwałam stratę któregoś z podopiecznych przyjaciół,nigdy ich nie zapomnę...
    pozdrawiam Cię bardzo
    rena

    OdpowiedzUsuń
  14. :((( kap kap kap Aż łzy same lecą...smutno...Babaludo pisz często i dużo bo Twoje wpisy czyta się jak dobrą książkę.Widzę ze będę tu częstym gościem a myślę ze i mój syn powinien przeczytać Twoje teksty.To ważne żeby dzieciom i nastolatkom(a może im tym bardziej)wpajać pewną wrażliwość...Pozdrawiam.Iwona

    OdpowiedzUsuń
  15. Cudowna opowieść, choć ze smutnym zakończeniem, Rozumiem Cię doskonale. Takie podejście do zwierząt jest mi bardzo bliskie. Bardzo serdecznie pozdrawiam z Wrocławia

    OdpowiedzUsuń