środa, 1 sierpnia 2012

Tak to się zaczęło...


Kiedyś, dawno, dawno temu, wiele lat wstecz szukaliśmy jakiegoś zacisznego miejsca na wsi z dala od miejskiego zgiełku i całej tej wariackiej bieganiny wokół pieniądza i tzw. kariery. Objeżdżając okoliczne wsie, wstąpiliśmy do sołtysa Głuchowa, który pokazał nam kilka opustoszałych domów (wtedy takich było w okolicy dość sporo). I stało się!!! To była miłość od pierwszego wejrzenia!Rozwalająca się chałupa z zabitymi jakimiś drewnianymi dechami, naprzeciwko olbrzymia stodoła w całkiem niezłym jeszcze stanie, nie licząc jednej wyciętej deski stropowej. Na środku podwórza wielki kamień, obok rozsypujący się spróchniały pień drzewa, wszędzie naokoło perz po pas, rozmaite trawy i krzewy wielorakie. Powiecie: Strach się bać!! A jednak! My byliśmy zachwyceni!!! To był wrzesień. Naokoło siedliska drzewa – olbrzymy, krzaki - potwory (głównie brzozy, ale i jesiony, akacje, bez czarny i takie tam inne, najróżniejsze), mnóstwo liści, które jak na zawołanie mieniły się całą gamą kolorów i pięknie szumiały cichutko na wietrze. Poza tym to powietrze!!! Rześkie i tak pięknie pachnące! I to wcale nie tradycyjnym chłopskim nawozem - łajnem krowim... (to uwaga dla złośliwców), ale łąką, trawą, ziołami wszelakimi i czymś jeszcze bliżej nieokreślonym, co sprawia, że wciągasz to powietrze mimowolnie głęboko w nozdrza i mówisz sobie, że chcesz tu zostać na zawsze. Poza tym - cisza! To wszystko sprawiło, że zapragnęliśmy kupić to siedlisko, ze skrawkiem ziemi naokoło. Cena była niewygórowana. Kupiliśmy... i dopiero wtedy zaczęliśmy się zastanawiać, co my z tym zrobimy. Po pierwszej wizycie miejscowych złodziejaszków szybko zdecydowaliśmy, że nie można życia dzielić na pół i trzeba się tam przenieść na stałe. Sprzedaliśmy mieszkanie w Toruniu i zaczęliśmy gorączkowo remontować dom i doprowadzać do jako takiego względnego porządku podwórze i dzisiejszy ogród, który niegdyś mienił się sadem. Tymczasem, harując jak te woły, pomieszkiwaliśmy trochę u rodziców, trochę w samochodzie na podwórku, pilnując przybytku, potem przenieśliśmy się do środka. Pamiętam, co to była za radość, kiedy z kranu w kuchni trysnęła nagle woda. To nic, że zimna. Ważne że była. 
Znalazłam kilka starych fotek z tego okresu. Skanuję i pokazuję:
 
Najbardziej z tej naszej przeprowadzki cieszyły się wtedy córki, które nareszcie miały dostęp do różnorakiej zwierzyny:

A ponieważ w tak dużym domu i siedlisku musi być duży pies, tak więc szybko dołączyły do nas: Kapi, dog niemiecki i Baryłka, niedowidzący bernardyn. Te wielkoludy biegały razem z naszym przywiezionym z Torunia jamnikiem. Był on niekwestionowanym przywódcą stada. Nieraz pękaliśmy ze śmiechu, obserwując, jak goni wszystkich po podwórku. Nauczył je nawet robić podkop pod płotem. Bywało, że tych podkopów było 3: jeden mały i 2 duże...i ani śladu po psach. Szybko jednak wracały do domu zziajane, brudne, ale zadowolone z siebie niesamowicie. To były fajne czasy! 
Później do naszego i tak licznego już psiego stada dołączyła dożyca Dessa. To była sprytna i bardzo kontaktowa psina, chociaż wyskokowa, taka psia imprezowiczka, trochę wariatka. Pamiętam, jak ekipa która remontowała nam Psią Farmę, musiała chować przed nią śniadanie. Podwieszali torby z jedzeniem pod sufit albo chowali w samochodzie. Dla naszej Dessy jednak nie było to przeszkodą. Potrafiła swoją wielką łapą ,bardzo skądinąd precyzyjnie, otworzyć zamek i wyjąć z torby kanapki. Nawet odwijała je z folii i z papierka. Do samochodu zaś (wystarczyło tylko uchylić okno) włamywały się nasze kocie łobuzy i wcinały całą resztę, która została jeszcze panom murarzom. Bywało, że Maciej gnał do sklepu w Głuchowie i kupował im w rekompensacie jakieś bułki, puszki z paprykarzem, konserwy mięsne itp. 
Teraz jest z nami już tylko Loruś 12 letni jamnik i Elwirka - też już nie najmłodsza nowofunlandka. Niestety, psy tak szybko odchodzą...
No proszę, zażegnywałam się, że nie będę w tym poście zanudzać nikogo opowieściami o zwierzętach, a jednak... Tym razem zeszło na psy...
I teraz na koniec jeszcze fragment krótkiego opowiadania mojego autorstwa. Jego treść mówi sama za siebie:

    Codzienne życie na wsi przynosi coraz to nowe niespodzianki. Zwłaszcza dla nas, mieszczuchów, jest ono wciąż fascynujące, pełne uroku, ale i nowych zadań, jakie zresztą sami przed sobą stawiamy.
     Nasz wiejski dom stoi na wzgórzu. Otoczony jest niemalże stuletnimi drzewami, pamiętającymi jeszcze czasy, kiedy nasze praprababki chodziły w długich, pofałdowanych sukniach, tak długich, że ich końcami mogłyby wymiatać kurz ze szpar w podłodze. Miejsce to jest niewątpliwie urokliwe i to nie tylko ze względu na wszechogarniającą wszystko zieleń, powietrze parne i ciężkie latem od ogromu kolorów, zapachów i dźwięków. Dla nas stanowi ono wartość jedyną i niepoliczalną, również dlatego, że mamy to, co tak bardzo kochamy. Możemy zajmować się do woli nieustannie rozrastającym się ogrodem i powiększać swój gospodarski beczący i ryczący inwentarz. Zwierzęta…dzikie, domowe i te hodowlane - to one są naszą prawdziwą pasją. Kochamy nie tylko to miejsce, ale także i to, co tu robimy.


I jeżeli ktoś dobrnął szczęśliwie do końca, to jeszcze trochę babaludowych zdjęć:




O hotelu następnym razem.

10 komentarzy:

  1. Jak się pozmieniało... no no no.
    Czas znowu odwiedzić Babaludę :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Witaj, dziękuję za odwiedziny, jeżeli pozwolisz będę u Ciebie goscić. No i zeszło na psy, u nas teraz 3 biegają po chałupie, a kózki nadal z nami, sama już nie wiem jak my damy radę z tym całym towarzystwem. Pozdrawiam serdecznie :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Witam na moim blogu i dziękuję oczywiście za odwiedziny.3 psy to jeszcze nie tragedia:-) Fajnie, że przygarnęłaś tego biedaka. Niedługo na pewno zapanujesz nad całą psią sforą, no i nad resztą towarzystwa. Odwrotnej opcji nie zakładam ;-)Rozumiem twoje obawy, ale spokojnie...Skoro my dajemy radę z całą naszą bandą, Ty też dasz. A co do kózek strasznie trudno oddać je w dobre ręce. My w rezultacie zostajemy z synusiami i córciami naszych podopiecznych...Pozdrawiam gorąco:-)

    OdpowiedzUsuń
  4. Witaj, my w zeszłym roku wyprowadziliśmy się nieco na wariata z bloków i zamieszkaliśmy w totalnie nie zrobionym domu :)), tynk na ścianach jest tylko u córek, co nie oznacza, że mają skończone pokoje i prawie zrobiona jest łazienka, no ona była nam potrzebna ;), a resztę nie wiem kiedy i jak ogarniemy.

    OdpowiedzUsuń
  5. My tez zaczynaliśmy od pokoju dziewczyn (teraz to jadalnia), łazienki i kuchni, na ścianach świeży tynk, a na podlodze wykładzina remontowa. Wreszcie, powoli jakos dobrnęliśmy do końca remontów (choć tylko pozornie, bo kiedy kończą się jedne zaraz zaczynają się drugie, a to cos odpada, a to trzeba poprawić,sama nie wiem..., to w przypadku domu nie kończąca się opowieść).I jeszcze raz...piękne te Twoje cudeńka:-) (wiem, że się powtarzam).

    OdpowiedzUsuń
  6. Witaj,nasz dom też kupiliśmy do remontu i remonty trwają nadal,ale takie są uroki starych domów. Wiem też, że nie powróciłabym do mieszkania w bloku uwielbiam pić kawę w ogrodzie, chodzić boso po trawie, słuchać śpiewu ptaków i zbierać jajka od kurek, które biegają po obejściu.
    Pozdrawiam i dziękuję za odwiedziny

    OdpowiedzUsuń
  7. Witaj Babaludo. Dziękuję za odwiedziny i cieszę się, że dzięki temu trafiłam na Twój blog. Bardzo podobnie żyjemy, choć ja nie mam hoteliku dla zwierząt i już nie mam kozy, ale prowadzę warsztaty dla dzieci i dorosłych, między innymi z pieczenia podpłomyków i chlebów, ubijania masła, przędzenia, garncarskie i zielarskie, i serowarskie. Roboty huk, ale ile przyjemności. Prawda? Zostaję u Ciebie na dłużej i serdecznie pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  8. Witam :0 bardzo się cieszę że trafiłam do ciebie na samym początku w pisaniu twojego bloga teraz będę mogła na bieżąco śledzić twoje poczynania :) Cieszę się także że jesteśmy do siebie tak podobne :) Kózki super!!!! :)

    OdpowiedzUsuń
  9. Bardzo fajnie zaczęłaś pisanie bloga:)) Ja osobiście uwielbiam wieś i zwierzęta chociaz mieszkam w mieście jednak każdą wolną chwilę staram się spędzać poza nim:))

    OdpowiedzUsuń