Kiedyś, dawno, dawno
temu, wiele lat wstecz szukaliśmy jakiegoś zacisznego miejsca
na wsi z dala od miejskiego zgiełku i całej tej wariackiej
bieganiny wokół pieniądza i tzw. kariery. Objeżdżając okoliczne
wsie, wstąpiliśmy do sołtysa Głuchowa, który pokazał nam kilka
opustoszałych domów (wtedy takich było w okolicy dość sporo). I
stało się!!! To była miłość od pierwszego wejrzenia!Rozwalająca
się chałupa z zabitymi jakimiś drewnianymi dechami, naprzeciwko
olbrzymia stodoła w całkiem niezłym jeszcze stanie, nie licząc
jednej wyciętej deski stropowej. Na środku podwórza wielki kamień,
obok rozsypujący się spróchniały pień drzewa, wszędzie naokoło
perz po pas, rozmaite trawy i krzewy wielorakie. Powiecie: Strach się
bać!! A jednak! My byliśmy zachwyceni!!! To był wrzesień. Naokoło
siedliska drzewa – olbrzymy, krzaki - potwory (głównie brzozy,
ale i jesiony, akacje, bez czarny i takie tam inne, najróżniejsze),
mnóstwo liści, które jak na zawołanie mieniły się całą gamą
kolorów i pięknie szumiały cichutko na wietrze. Poza tym to
powietrze!!! Rześkie i tak pięknie pachnące! I to wcale nie
tradycyjnym chłopskim nawozem - łajnem krowim... (to uwaga dla
złośliwców), ale łąką, trawą, ziołami wszelakimi i czymś
jeszcze bliżej nieokreślonym, co sprawia, że wciągasz to
powietrze mimowolnie głęboko w nozdrza i mówisz sobie, że chcesz
tu zostać na zawsze. Poza tym - cisza! To wszystko sprawiło, że
zapragnęliśmy kupić to siedlisko, ze skrawkiem ziemi naokoło.
Cena była niewygórowana. Kupiliśmy... i dopiero wtedy zaczęliśmy
się zastanawiać, co my z tym zrobimy. Po pierwszej wizycie
miejscowych złodziejaszków szybko zdecydowaliśmy, że nie można
życia dzielić na pół i trzeba się tam przenieść na stałe.
Sprzedaliśmy mieszkanie w Toruniu i zaczęliśmy gorączkowo
remontować dom i doprowadzać do jako takiego względnego porządku
podwórze i dzisiejszy ogród, który niegdyś mienił się sadem.
Tymczasem, harując jak te woły, pomieszkiwaliśmy trochę u
rodziców, trochę w samochodzie na podwórku, pilnując przybytku,
potem przenieśliśmy się do środka. Pamiętam, co to była za
radość, kiedy z kranu w kuchni trysnęła nagle woda. To nic, że
zimna. Ważne że była.
Znalazłam kilka starych
fotek z tego okresu. Skanuję i pokazuję:
Najbardziej z tej naszej
przeprowadzki cieszyły się wtedy córki, które nareszcie miały
dostęp do różnorakiej zwierzyny:
A ponieważ w tak dużym domu i
siedlisku musi być duży pies, tak więc szybko dołączyły do nas:
Kapi, dog niemiecki i Baryłka, niedowidzący bernardyn. Te
wielkoludy biegały razem z naszym przywiezionym z Torunia
jamnikiem. Był on niekwestionowanym przywódcą stada. Nieraz
pękaliśmy ze śmiechu, obserwując, jak goni wszystkich po
podwórku. Nauczył je nawet robić podkop pod płotem. Bywało, że
tych podkopów było 3: jeden mały i 2 duże...i ani śladu po
psach. Szybko jednak wracały do domu zziajane, brudne, ale
zadowolone z siebie niesamowicie. To były fajne czasy!
Później do naszego i tak
licznego już psiego stada dołączyła dożyca Dessa. To była
sprytna i bardzo kontaktowa psina, chociaż wyskokowa, taka psia
imprezowiczka, trochę wariatka. Pamiętam, jak ekipa która
remontowała nam Psią Farmę, musiała chować przed nią śniadanie.
Podwieszali torby z jedzeniem pod sufit albo chowali w samochodzie.
Dla naszej Dessy jednak nie było to przeszkodą. Potrafiła swoją
wielką łapą ,bardzo skądinąd precyzyjnie, otworzyć zamek i
wyjąć z torby kanapki. Nawet odwijała je z folii i z papierka. Do
samochodu zaś (wystarczyło tylko uchylić okno) włamywały się
nasze kocie łobuzy i wcinały całą resztę, która została
jeszcze panom murarzom. Bywało, że Maciej gnał do sklepu w Głuchowie i
kupował im w rekompensacie jakieś bułki, puszki z paprykarzem,
konserwy mięsne itp.
Teraz jest z nami już
tylko Loruś 12 letni jamnik i Elwirka - też już nie najmłodsza
nowofunlandka. Niestety, psy tak szybko odchodzą...
No proszę, zażegnywałam
się, że nie będę w tym poście zanudzać nikogo opowieściami o
zwierzętach, a jednak... Tym razem zeszło na psy...
I teraz na koniec jeszcze
fragment krótkiego opowiadania mojego autorstwa. Jego treść mówi sama za siebie:
Codzienne
życie na wsi przynosi coraz to nowe niespodzianki. Zwłaszcza dla
nas, mieszczuchów, jest ono wciąż fascynujące, pełne uroku, ale
i nowych zadań,
jakie zresztą sami przed sobą stawiamy.
Nasz
wiejski dom stoi na wzgórzu. Otoczony jest niemalże stuletnimi drzewami,
pamiętającymi jeszcze czasy, kiedy nasze praprababki chodziły w długich,
pofałdowanych sukniach, tak długich, że ich końcami mogłyby wymiatać
kurz ze szpar w podłodze. Miejsce to jest niewątpliwie urokliwe i
to nie
tylko ze względu na wszechogarniającą wszystko zieleń,
powietrze parne i ciężkie
latem od ogromu kolorów, zapachów i dźwięków. Dla nas stanowi
ono wartość
jedyną i niepoliczalną, również dlatego, że mamy to, co tak
bardzo kochamy.
Możemy zajmować się do woli nieustannie rozrastającym się ogrodem
i powiększać swój gospodarski beczący i ryczący inwentarz. Zwierzęta…dzikie,
domowe i te hodowlane - to one są naszą prawdziwą pasją. Kochamy
nie tylko to miejsce, ale także i to, co tu robimy.
I jeżeli ktoś dobrnął
szczęśliwie do końca, to jeszcze trochę babaludowych zdjęć:
O
hotelu następnym razem.
Jak się pozmieniało... no no no.
OdpowiedzUsuńCzas znowu odwiedzić Babaludę :)
Ten komentarz został usunięty przez autora.
UsuńWitaj, dziękuję za odwiedziny, jeżeli pozwolisz będę u Ciebie goscić. No i zeszło na psy, u nas teraz 3 biegają po chałupie, a kózki nadal z nami, sama już nie wiem jak my damy radę z tym całym towarzystwem. Pozdrawiam serdecznie :)
OdpowiedzUsuńWitam na moim blogu i dziękuję oczywiście za odwiedziny.3 psy to jeszcze nie tragedia:-) Fajnie, że przygarnęłaś tego biedaka. Niedługo na pewno zapanujesz nad całą psią sforą, no i nad resztą towarzystwa. Odwrotnej opcji nie zakładam ;-)Rozumiem twoje obawy, ale spokojnie...Skoro my dajemy radę z całą naszą bandą, Ty też dasz. A co do kózek strasznie trudno oddać je w dobre ręce. My w rezultacie zostajemy z synusiami i córciami naszych podopiecznych...Pozdrawiam gorąco:-)
OdpowiedzUsuńWitaj, my w zeszłym roku wyprowadziliśmy się nieco na wariata z bloków i zamieszkaliśmy w totalnie nie zrobionym domu :)), tynk na ścianach jest tylko u córek, co nie oznacza, że mają skończone pokoje i prawie zrobiona jest łazienka, no ona była nam potrzebna ;), a resztę nie wiem kiedy i jak ogarniemy.
OdpowiedzUsuńMy tez zaczynaliśmy od pokoju dziewczyn (teraz to jadalnia), łazienki i kuchni, na ścianach świeży tynk, a na podlodze wykładzina remontowa. Wreszcie, powoli jakos dobrnęliśmy do końca remontów (choć tylko pozornie, bo kiedy kończą się jedne zaraz zaczynają się drugie, a to cos odpada, a to trzeba poprawić,sama nie wiem..., to w przypadku domu nie kończąca się opowieść).I jeszcze raz...piękne te Twoje cudeńka:-) (wiem, że się powtarzam).
OdpowiedzUsuńWitaj,nasz dom też kupiliśmy do remontu i remonty trwają nadal,ale takie są uroki starych domów. Wiem też, że nie powróciłabym do mieszkania w bloku uwielbiam pić kawę w ogrodzie, chodzić boso po trawie, słuchać śpiewu ptaków i zbierać jajka od kurek, które biegają po obejściu.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam i dziękuję za odwiedziny
Witaj Babaludo. Dziękuję za odwiedziny i cieszę się, że dzięki temu trafiłam na Twój blog. Bardzo podobnie żyjemy, choć ja nie mam hoteliku dla zwierząt i już nie mam kozy, ale prowadzę warsztaty dla dzieci i dorosłych, między innymi z pieczenia podpłomyków i chlebów, ubijania masła, przędzenia, garncarskie i zielarskie, i serowarskie. Roboty huk, ale ile przyjemności. Prawda? Zostaję u Ciebie na dłużej i serdecznie pozdrawiam
OdpowiedzUsuńWitam :0 bardzo się cieszę że trafiłam do ciebie na samym początku w pisaniu twojego bloga teraz będę mogła na bieżąco śledzić twoje poczynania :) Cieszę się także że jesteśmy do siebie tak podobne :) Kózki super!!!! :)
OdpowiedzUsuńBardzo fajnie zaczęłaś pisanie bloga:)) Ja osobiście uwielbiam wieś i zwierzęta chociaz mieszkam w mieście jednak każdą wolną chwilę staram się spędzać poza nim:))
OdpowiedzUsuń