Tylko dla dorosłych... I
to tych, którzy dobrze wiedzą, czego chcą...
Mieszkanie na wsi (Ci
którzy mają to szczęście czy nieszczęście mieszkać na wsi,
dobrze to wiedzą) pociąga za sobą różne konsekwencje i te złe i
te dobre. Myślę, że to zależy od człowieka, czego tak naprawdę
tu szuka, kim jest. Niektórzy z nas (piszę o przesiedleńcach z
miasta) uczynili ze swojego mieszkania pracę zarobkową (no bo z
czegoś na wsi trzeba żyć, jakoś się utrzymać) i jeśli nie mają
zatrudnienia w mieście, czy jakiejś pracy zleconej, którą mogą
wykonać w domu,to często potrafią odkryć w sobie siłą rzeczy
jakieś nowe pasje i zacząć właśnie tu realizować swoje marzenia
(trochę na przymus albo nareszcie...). Mogą obrastać w zwierzęta,
jak ja na przykład, nowych przyjaciół, kolejne plany, pomysły
itd. Niektórzy już nie chcą i nie potrafią inaczej, inni (chociaż
może nie zawsze głośno się do tego przyznają) marzą (zwłaszcza
zimą) o ciepłym kaloryferze, mieszkaniu w bloku, niepokojącej
bliskości innych ludzi, sklepów. Bo życie na wsi łatwe nie jest,
zwłaszcza zimą czy w czasie roztopów, kiedy brudna breja zakrywa
świat, a błoto sprawia, że zakopujesz się tuż pod domem.
A dlaczego dla
dorosłych? Bo Jeśli to jest tylko kaprys i nie masz tylu funduszy,
nie potrafisz cieszyć się małymi rzeczami, odnaleźć tu siebie,
to wreszcie ono cię przytłoczy, swoją szaro-burą, siermiężną
codziennością, zapragniesz wrócić do czystego, uporządkowanego,
betonowego świata, gdzie nie musisz już się martwić o nic. Jeśli
masz dzieci, trzeba liczyć się z tym, że maluchy najczęściej
uwielbiają życie na wsi, mają kontakt ze zwierzętami, bliski z
przyrodą. Są tu szczęśliwe. Ale dzieci dorastają i zaczyna im
brakować spotkań z rówieśnikami, coraz więcej czasu spędzają w
mieście i psioczą na tę nudną wiejską rzeczywistość...i wtedy
doceniasz to, że masz rodzinę w mieście...
Ten blog miał być
trochę relacją z naszego życia na wsi, trochę takim rozrachunkiem
z dniem codziennym, konsekwencją i sprawozdaniem z tego, co tu
robimy. Nie chciałam nigdy pisać o swoim życiu osobistym, bo to
już przekraczałoby granice naszej prywatności, ale jak się
okazuje są one bardzo płynne. Pisząc o naszym życiu, umieszczając
na blogu swoje rozmyślania, zapraszasz Wszystkich do zwiedzania, do
poznania siebie, niezależnie od tego, czy są to prace plastyczne,
czy opowiadania, a może wiersze. Często mam wątpliwości, co do
prowadzenia bloga. Ale cieszę się, poznając osoby podobne do mnie
i takie, które interesuje trochę to, co mam do powiedzenia. Wiem,
że na mój blog zaglądają też klienci, którzy chcą nas trochę
lepiej poznać i zapoznać się z tym, co tu robimy, jak żyjemy. Ci
najczęściej nie zostawiają komentarzy, a szkoda.
I jeszcze na koniec
relacja z tygodniaczka Toli (skoro może być roczek, to tym bardziej
tygodniaczek, mając na uwadze, że kozy się tak szybko rozwijają).
Tolka rośnie w
zastraszającym tempie. Pochłania coraz większe ilości mleka i
bierze się powoli za inne smaki. Na razie wszystko gryzie i
przeżuwa. Chodzi bez pampersa, bo nie wytrzymywał ciężaru
Tolowatych siuśków. Za to kozina nauczyła się siusiać na
zewnątrz. Taka to już mądra koza. Uwielbia głaskanie pod brodą.
Napiera wtedy całym ciałem na głaszczącego i popiskuje z
rozkoszy. Najchętniej spałaby w łóżku, gdybyśmy tylko jej na to
pozwolili, a że nie pozwalamy preferuje spanie przy łóżku (gdzieś
blisko nas) albo w jakimś najciemniejszym kącie pokoju, skąd
trudno ją nawet dostrzec. W związku z tym kilka razy dziennie
odbywają się poszukiwania Toli, która jak na złość nie
odpowiada na nasze nawoływania i śpi w najlepsze, zaszyta w jakimś
dziwnym miejscu (może być zwinięta w kłębek za szafą, pod
opadającą choinką w formie podarunku bożonarodzeniowego;-),
tudzież w samej szafie, o czym informują nas lekko uchylone drzwi i
cichutkie postękiwania przez sen).
POZA TYM: Hop! Hop!
Hopsasa! I tak wciąż, bezustanku. Skacze coraz wyżej i po
wszystkim, co się da. Odwiedza swoje kozie ciocie, ciociobabcie i
wełnistych pobratymców, ale jeszcze bardzo rozpacza, gdy się
oddalamy. Rośnie z niej sprytna koza z charakterem. Wszyscy mamy na
jej punkcie fioła. Taka jest teraz nasza ocalona kozia sierotka.
Nadal czekamy na
kolejne porody. Zwłaszcza na Miećkę. Miała zostać jej matką
zastępczą. Miecia brzuch ma okazały, ale rodzić na razie nie ma
zamiaru. Obawiamy się, że będzie liczne potomstwo (może trzeba
będzie dokarmiać...i jak to jest w końcu z tym mlekiem u
kóz???... Niedługo będzie trzeba kupować całymi wiadrami...) i
trochę martwimy się o to, żeby nie powtórzyła się historia z
Zuzką :-( Ale ponieważ w przyrodzie równowaga musi być, jesteśmy
dobrej myśli.
Jakieś promienie
słońca pojawiły się nad Parową. Pozdrawiam zatem cieplutko
wszystkich blogowych czytaczy i podczytywaczy :-)